Lyktan
S
?
Dokument Good Life bierze pod lupę GIGekonomiczny terror. O pracy nad nim opowiada Kasi Syty jedna z reżyserek filmu, litewsko-szwedzka dokumentalistka Marta Dauliūtė, a rozmowa szybko schodzi na temat niemocy wyrażania się – i Tomasa Tranströmera.
Reżyserka, producentka, koordynatorka obsady i intymności na szwedzkich planach zdjęciowych Marta Dauliūtė urodziła się w litewskich Szawlach. Zanim powstał jej nowy film dokumentalny Good Life o szwedzkich prekursorach co-livingu warto się przyjrzeć temu, jak Marta – z małego miasteczka na północy Litwy – trafiła do branży filmowej w Szwecji. Wszystko zaczęło się dwadzieścia lat temu podczas rocznej wymiany, kiedy w szkole średniej w Sölvesborgu miała okazję poeksperymentować z kamerą, co potem skłoniło ją do pójścia na studia filmowe w Göteborgu.
Kiedy razem z Elisabeth Marjanović Cronvall zadebiutowała pełnometrażowym filmem dokumentalnym Second Class (Druga Klasa) o pracujących w szwedzkich lasach litewskich gastarbeiterach, wielu krytyków zareagowało na metodę pracy młodych reżyserek. Marta i Elisabeth były widoczne przed kamerą i nie ukrywały swojej przyjaźni z małomównymi bohaterami filmu.
— W Second Class skupiałyśmy się na kwestiach klasowych i poczułyśmy, że same musimy być widoczne w filmie po to, żeby uwidocznić różnice klasowe. Najpierw miał to w ogóle być film fabularny, ale dotarło do mnie. że nie lubię siedzieć i wymyśla gotowych scenariuszy. O wiele bardziej fascynują mnie elementy zaskoczenia. W filmie dokumentalnym da się zawrzeć proces myślowy i myślowe niedociągnięcia. Mam obsesję na punkcie próbowania zapisania i prześledzenia moich myśli.
I lubisz narażać się na różne dziwne sytuacje?
— Nigdy nie narażałem się na nic tak bardzo, jak podczas pracy nad Second Class. I już
nigdy więcej tego nie powtórzę. Teraz wolę raczej narażać moje myślenie i moje
uprzedzenia. Dlatego robię filmy dokumentalne. Są najbliższe mojemu procesowi
myślowemu.
Mozolna analityczna metoda pracy jest widoczna w nowym filmie Good Life, nad którym praca zajęła prawie osiem lat. Tym razem drugą reżyserką obok Marty jest litewska artystka i kuratorka Viktorija Šiaulyte – a tematem przewodnim zjawisko co-livingu. Dziś już coraz więcej osób w Szwecji kojarzy „nowoczesne, kolektywne i łatwo dostępne mieszkania” – a ponieważ grupą docelową są startupowcy, kojarzy się je też z anglojęzycznych reklam prezentujących serię ekskluzywnych neoliberalnych kolektywów, które oferują możliwość wynajęcia „podów sypialnych” czy „shared apartments” za nieprzyzwoite sumy.
Po raz kolejny jako reżyserki jesteście widoczne w filmie i wspólnie z jego bohaterami analizujecie, jak działa ideologia przedsiębiorczego co-livingu w praktyce.
— Co-living funkcjonuje w naszym filmie głównie jako metafora. Jako artystki szybko zrozumiałyśmy, że podlegamy dokładnie temu samemu imperatywowi ciągłego bycia produktywnym co bohaterowie naszego filmu. Wszyscy jesteśmy zmuszani do bycia przedsiębiorcami. Inaczej nie przetrwamy.
Pomysł na film zrodził się w momencie gdy Marta, sama mieszkająca od wielu lat w kolektywach, zobaczyła w gazecie artykuł z nagłówkiem: Oni mieszkają w swoim biurze. Zafascynował ją fakt, że kolektywizm i wspólnota zaczęły być sprzedawane jak każdy inny produkt.
— Branża startupowa często „odkrywa” rzeczy, które istniały od dziesięcioleci. Kolektywy mieszkalne istnieją w Szwecji od ponad stu lat i zapoczątkował je ruch feministyczny. Zastanawiałyśmy się wobec tego czy co-living nie jest rodzajem zawłaszczenia dawnej idei kolektywów mieszkalnych? Ale dość szybko zdałyśmy sobie sprawę, że w tym środowisku historyczna świadomość nie jest aż na tyle rozwinięta i że cała idea wywodzi się raczej od co-workingu, który w bonusie oferuje możliwość zamieszkania w biurze.
W filmie bardzo wyraźnie widać, ile czasu, pieniędzy i kreatywności inwestuje się w pomysł, który wydaje się dość nieprzemyślany.
— Co-living to przede wszystkim po prostu dochodowy projekt inwestycyjny. Siłą napędową jest oczywiście fakt, że różne firmy mogą na tym sporo zarobić, żądając wysokich czynszów za małe powierzchnie. Naszą tezą w filmie jest, że mieszkańcy – oprócz pieniędzy – muszą włożyć w ten projekt dużo pracy emocjonalnej. Muszą sprawić, by te nienadające się do zamieszkania miejsca nadawały się do życia. A my, ludzie, zawsze się w każdej sytuacji prędzej czy później odnajdziemy. Wszyscy tkwimy po uszy w tym GIGekonomicznym terrorze a te przedsiębiorstwa to niecnie wykorzystują.
Niektórzy z mieszkańców dostali od was kamery, żeby podzielić się swoją co-livingową codziennością. Niesamowite, że się na to zgodzili.
— Dla nas ważnym było, by nikogo osobiście nie atakować. Interesowało nas bardziej spojrzenie z góry na całe zjawisko, na ideologię i strukturę władzy. Ale trzeba też jasno powiedzieć, że szwedzkie startupy otrzymują duże wsparcie rządowe, nieproporcjonalnie wysokie w porównaniu do niewielkiej kontroli publicznej. To więc tak naprawdę nasz wspólny interes, żeby sprawdzać na co zostają przeznaczone te rządowe pieniądze.
Jakie konkretne wnioski wyciągnęłaś z pracy nad tym filmem?
— Że ważną metodą pracy jest słuchanie i próba zrozumienia innych. Startupowe gadki i pitche dość szybko da się rozłożyć na części pierwsze, ponieważ ci przedsiębiorcy nie są przyzwyczajeni do prawdziwych rozmów o tym, co tak naprawdę zawierają ich wizje. W tych niewiarygodnie spolaryzowanych czasach, kiedy wszyscy tkwimy we własnych bańkach ważnym było też dla nas odnalezienie w tej ideologii czegoś, z czym same mogłyśmy się identyfikować. A wiele z rzeczy, które prowokowały mnie na początku pracy nad filmen, już mnie nie prowokują.
Na przykład?
— Wiele się wydarzyło, odkąd zaczęłyśmy filmować. Podczas pandemii wszyscy pracowali z domu, zamieniając własne mieszkania w przestrzenie co-workingowe. Kiedy zaczynałyśmy pracę nad filmem, zjawisko co-workingu było awangardowe, a teraz, osiem lat później, nie trzeba już nikomu tłumaczyć, czym jest co-working i co-living.
— Inna ciekawostka, to że ci przedsiębiorcy uczą już teraz nawet w szwedzkich liceach. Na początku to było szokujące, a teraz prawie nikt nie wzrusza ramionami. Ponadto wyniki szwedzkich wyborów szkolnych pokazują, że młodzi ludzie preferują rządy liberalno-konserwatywnej partii moderatów. To wynik bezkrytycznego myślenia o przyszłości, które nie bierze pod uwagę tego, czym naprawdę jest społeczeństwo i co nas łączy. Brakuje mi w szkołach głębszej krytyki, wydaje się by ona całkiem zawłaszczona przez myślenie korporacyjne.
Good Life. Czym dla ciebie jest dobre życie?
— Tytuł był żartem, który odnosił się do Second Class. Tym razem miałyśmy się poruszać wśród bardziej uprzywilejowanych grup społecznych. Zastanawiałyśmy się, co to znaczy mieć dobre życie. Jak mówi Melinda w zwiastunie filmu: Nie mam planów za trzy miesiące, za miesiąc. I sama też rozpoznaję w sobie tę tęsknotę za czymś stałym i prostym. A dla ciebie?
Nie mam pojęcia. Mam tylko całe mnóstwo nakładających się na siebie wątpliwości. Szwedzkie wyniki wyborów wzbudziły we mnie poczucie obcości. Czuję się ciągle bezdomna, czuję niemoc wyrażania się.
— Ja też, często.
Myślę bez przerwy o języku. Ty też tak masz?
— Kiedy poprosiłaś mnie o wywiad, bardzo się wzruszyłem. W ogóle nie miałem okazji się nad tymi kwestiami porządnie zastanowić.
– Na co dzień posługuję się trzema językami: szwedzkim, litewskim i angielskim. Politewsku zapominam dużo słów, czasami sobie nawet je wymyślam. Viktorija cały czas sięze mnie śmieje kiedy mówimy po litewsku. Kiedy mam udzielić wywiadu o Good Life politewsku, bardzo się stresuję, bo w ogóle nie potrafię się wypowiedzieć. Poza tym mójlitewski ma jeszcze jedną funkcję: rozmawiam po litewsku z moją pięcioletnią córką i to dlamnie szansa na przeniesienie na nią ważnej części mojej tożsamości.
– Mój angielski nie jest zaawansowany, z wyjątkiem wszystkich akademickich słów, których się nauczyłam z książek na studiach. Nasz film jest też pokazywany w wielu kontekstach akademickich. Niedługo bierzemy udział w dyskusji panelowej w Utrechcie wspólnie z wieloma nativespeakerami. Wówczas naprawdę muszę zaplanować, co mam
powiedzieć. Noszę w sobie pewien smutek, że nie potrafię wyrazić spontanicznych myśli,
które nagle pojawiają się w głowie podczas rozmowy. A mój szwedzki nazwałabym praktycznym szwedzkim, znam w nim wiele słów i zabawnych wyrażeń. Zgromadziłam je przez lata. Szwedzki jest stosunkowo prosty, do momentu kiedy nagle więcej nie da się go nauczyć.
A czy ty też dużo myślisz o tym, jak brzmisz po szwedzku?
— Mój szwedzki jest dość twardy. Litewski jest dużo bardziej miękki. Ma dużo samogłosek. Dużo o tym myślałam, dlaczego tak wielu innych Litwinów, których tu znam, brzmi jak ja i jak wiele to o nas mówi. Z wiekiem nabrałam takiej postawy, że po prostu fizycznie staram się wydobyć z siebie wszystkie słowa, usiąść i powiedzieć, co myślę. Ale pozostała we mnie jakaś niepewność, odkąd nauczyłam się szwedzkiego. Czułam się tak niepewna rozmawiając z innymi, że czasem pomijałam połowę zdań. Ale już to zaakceptowałam, teraz mój język to tylko część mojej osobowości, ludzie muszą sobie rozszyfrowywa ten mój szorstko brzmiący językowy dadaizm haha.
Akcent, znak rozpoznawczy obcego ptaka.
– Dla mnie to też kwestia mentalności. Oprócz tego, że po litewsku mówię bardzo szybko, czuję, że moje poczucie humoru jest inne. Na Litwie 80 procent poczucia humoru to autoironia. Tutaj ludzie są bardzo zdezorientowani, jeśli z siebie zażartujesz. Czuję się w tym nieco samotna.
Kiedy język nie wystarcza, pozostają inne formy wyrazu.
— Język pomaga mi ubrać w słowa różne zjawiska. Lubię film jako myślenie, bo lubię myśleć, ale nie mogę napisać eseju o filmie i o moim procesie myślowym. To dla mnie niemożliwe. Możliwość rozwinięcia bardziej zaawansowanej myśli w formie tekstu, ta językowa akrobacja, użycie kilku słów do opisania tego samego fenomenu, to inny rodzaj aktywności.
Dla mnie te luki wypełnia poezja. Sprawia, że oddycham językowo. Ubiera w słowa to, czego nie da się ubrać w słowa.
— Mam takie miłe wspomnienie. Kiedy przyjechałem do Szwecji, miałam wspaniałego nauczyciela szwedzkiego, angielskiego i francuskiego oraz ekologii – Matsa Holména. Tak bardzo chciał przetłumaczyć dla mnie poezję Tomasa Tranströmera. Zależało mu, żebym zrozumiała jego poezję. Każdego ranka, kiedy schodziłam w szkole na śniadanie, kładł na moim stoliku wiersz po szwedzku i ten sam po angielsku, we własnym tłumaczeniu. Nadal je mam. Tranströmer to poeta, który towarzyszył mi tu przez cały czas.
To chyba najpiękniejsze wprowadzenie do języka, jakie można sobie wyobrazić.
— Nigdy nie odbierałam Tranströmera jako twórcy, który zachwyca się swoimi akrobacjami językowymi, on jest po prostu mistrzem metafor. I jest w tym niesamowita moc. Te wszystkie c-dury i płatki śniegu. Jego język jest tak precyzyjny. Kilka tygodni później, kiedy kończę transkrypcję mojej rozmowy z Martą, otwieram Tranströmera i mój wzrok ląduje na wierszu Z marca – 79. Marcowy śnieg pokrywa asfalt za oknem.
Dość mając wszystkich, co przychodzą ze słowami – słowa ale nie język –
Jadę na ośnieżoną wyspę.
To co dzikie nie ma słów.
Nie zapisane kartki ścielą się na wszystkie strony!
Napotykam ślady sarnich racic na śniegu.
Język ale nie słowa.(przełożył Mirosław Rodziewicz)
Kasia Syty • 2023-04-25 Kasia Syty jest filolożką, dziennikarką kulturalną i kinomanką.